Rocznica ataku Hamasu na Izrael: „Pod moim mieszkaniem pojawiły się antysemickie graffiti”
7 października 2023 r. obudziłem się wcześniej niż zazwyczaj – być może coś przeczuwałem. Dzień był zaskakująco ciepły i jasny; nie padało, chociaż zazwyczaj w październiku pada w Berlinie codziennie. O ataku Hamasu dowiedziałem się od znajomej, która napisała do mnie, pytając, czy wszystko w porządku i czy czytałem wiadomości. Resztę tego dnia wspominam jak przez mgłę – pamiętam liczbę ofiar, która rosła o nową setkę co godzinę, pamiętam, jak serwer Sky News w końcu padł ze względu na liczbę wejść na stronę, pamiętam płacz mojej mamy, która nie dowierzała, co się stało, i pamiętam wreszcie kompletną panikę wśród członków i członkiń mojej społeczności w Jewish Community Center, którzy pisali do siebie nawzajem i upewniali się o swoim bezpieczeństwie. Ja zacząłem odzywać się do wszystkich osób, które znam w Izraelu i nieważne było, czy są moimi bliskimi, czy rozmawialiśmy ze sobą tylko raz i wymieniliśmy kiedyś numery; wszyscy byli przecież w niebezpieczeństwie.
Po 7 października wpadłem w głęboką apatię – przestałem na jakiś czas pracować, jeść, w ogóle wychodzić z pokoju. Patrzyłem ślepo w ekran komputera, na którym przewijały się informacje o śmierci tak dzieci, jak i ocalałych z Holokaustu, o gwałtach, rakietach spadających na Tel Awiw, masakrze na festiwalu muzycznym i spalonych kibucach. Co istotne, wojna wydawała się wkraczać również do Berlina – na Sonnenallee świętowano atak, grała muzyka i rozdawano cukierki. Żydowski bar w moim sąsiedztwie został zdemolowany (co w ciągu roku po 7 października stało się jeszcze kilka razy), a synagogi, żydowskie księgarnie oraz piekarnie stanęły za metalowymi ogrodzeniami. Idąc z metra do mojego mieszkania, musiałem minąć serię graffiti: „Śmierć syjonistom”, „J***ć Izrael”, „Yalla Intifada” oraz „Hamas forever <3”. Gdy dwa dni po ataku poszedłem pod Bramę Brandenburską, żeby uczcić pamięć ofiar, policja zatrzymała dwa auta, które chciały wjechać w tłum.
Przez pierwszy miesiąc po 7 października pisałem na swoim Instagramie krótkie refleksje dotyczące tego, co działo się w Izraelu i w Gazie oraz tego, co w social mediach udostępniali moi znajomi. Większość tych wypowiedzi była gniewna, emocjonalna i raptowna, choć w mojej ocenie relatywnie merytoryczna i usprawiedliwiona. Przed 7 października zawsze rozmawiałem z tymi, którzy chcieli poznać moją opinię dotyczącą konfliktu, użyczałem i polecałem przydatną literaturę i zabierałem znajomych na kolacje szabatowe, żeby mogli poznać moją społeczność. Po 7 października reakcje przeważającej większości moich znajomych były jednak bardzo przykre i rozczarowujące.
Izrael prowadzi teraz „bardzo skomplikowaną wojnę na dwa fronty”. Dziesiątki moich dotychczasowych przyjaciół i przyjaciółek, kolegów i koleżanek, współpracowników i współpracowniczek pisało na swoich profilach w obronie ataku i usprawiedliwiało przemoc przeciwko Izraelczykom i Izraelkom. Byłem rozgoryczony, więc wchodziłem w dyskusję z każdym, ale szybko zdałem sobie sprawę, że operujemy bardzo różnymi założeniami: nie, Izrael nie jest neokolonialnym imperium, nie, legalny opór przeciwko okupacji ma swoje granice i nie, atak terrorystyczny wymierzony w cywili nie był jedynym sposobem na wywarcie presji na Izraelu – to wszystko okazało się zbyt kontrowersyjne dla moich kolegów i koleżanek ze społeczności aktywistycznej czy szkoły.
Tych ludzi opanowały egoizm, buta i brak skromności. Zawód, który wtedy czułem, był przytłaczający, bo osoby, które rutynowo posługują się takimi pojęciami jak „intersekcjonalność” czy „radykalna empatia”, nie znalazły w sobie gotowości, żeby zastanowić się, czy na pewno ich krytyka izraelskiego rządu nie przekracza granicy antysemityzmu i czy są w stanie pogodzić się z prawdą niesatysfakcjonującą, acz taką, którą usłyszeć trzeba: że winni eskalacji są tacy Izraelczycy i Izraelki, jak i Palestyńczycy i Palestynki.
W kilka miesięcy po ataku oburzało mnie to, jak wszyscy, nawet osoby nie potrafiące nazwać rzeki i morza, między którymi postulowały utworzyć wolną Palestynę, domagały się prawa do zabrania głosu. Tych ludzi opanowały egoizm, buta i brak skromności. Bo nie, nie muszą być częścią tego dyskursu. Zupełnie w porządku jest oddać przestrzeń tym, na których bezpieczeństwo on wpływa.
Sam jestem aktywistą i uważam, że powinniśmy stawać po stronie słabszych i stłamszonych. Ale nie mogę zgodzić się tym, że osoba, która przeczytała o konflikcie izraelsko-palestyńskim kilka infografik na Instagramie i artykułów w stronniczej prasie, ma moralne prawo, żeby wypowiadać się o miejscu, z którego nie pochodzi, gdzie nie ma rodziny i bliskich, którego przyszłość na nią nie wpłynie i którego trudnej historii nie zna. I pozwala sobie najczęściej na pomijanie kwestii arabskiego ekspansjonizmu i arabizacji rdzennych ludów Bliskiego Wschodu.
„Raport Międzynarodowy”. Czy Izrael jest jeszcze demokracją?
Zawiedziony byłem nie tylko jednak moimi zachodnimi przyjaciółmi i przyjaciółkami, bo od początku źle działo się także w Izraelu, jak i w społeczności żydowskiej. Wszyscy poczuliśmy się wtedy bardzo zranieni, odsłonięci i niezrozumiani przez świat zewnętrzny, co było żyznym podłożem pod radykalny i przemocowy dyskurs. Minimalizowanie cierpienie w Gazie, odrzucanie myśli, jakoby w ogóle byli tam jacyś niewinni ludzie i popieranie pozbawienia Palestyńczyków i Palestynek dostępu do wody, prądu i żywności.
Wszędzie węszyliśmy antysemityzm i domagaliśmy się powrotu zakładników i zakłaniczek za każdą, nawet najwyższą, cenę.
Świat, w który nie wierzyli moi znajomi
To napięcie i konieczność nawigowania dwóch różnych światów – jednego zachodniego i aktywistycznego, drugiego żydowskiego, bliskowschodniego i bardziej religijnego – stały się dla mnie w niedługim czasie nie do zniesienia. Na początku tego roku zdecydowałem się na wyjazd do Izraela, a planowany dwumiesięczny pobyt tam zamienił się w połroczną obecność.
I wtedy, i teraz brakuje mi słów, żeby wytłumaczyć, dlaczego zdecydowałem się opuścić „bezpieczny” Berlin i zamienić go na państwo, które teoretycznie znajdowało się w strefie działań wojennych.
Niezwykła obrona kibucu Nir Am. 25-latka bohaterką Izraela
Pierwszy powód był taki, żeby przeżywać ten ciężki dla nas wszystkich czas wśród ludzi, którzy bardziej zdawali się go rozumieć. Drugi, i ważniejszy, był taki, żeby przypomnieć sobie bardziej empatyczną i ludzką Izrael, który wiedziałem, że istnieje, ale dla którego nie było miejsca w medialnym dyskursie.
Pojechałem do zdewastowanych kibuców jako wolontariusz, zbierając owoce i warzywa, zanim zgniją. Kilka razy w tygodniu pomagałem w telawiwsim Domu Solidarności, wspierającym palestyńskie i żydowskie społeczności w potrzebie. Rozwoziłem jedzenie po biedniejszych dzielnicach i organizowałem zbiórki pieniędzy. I co tydzień maszerowałem na Kaplan Street, domagając się powrotu zakładników i zakładniczek, końca wojny i nowych wyborów.
Każdego dnia poznawałem zdeterminowanych, ciężko pracujących i empatycznych Izraelczyków i Izraelki oraz Palestyńczyków i Palestynki. Świat niuansu, koegzystencji i wspólnego wysłuchania, w któ nie wierzyli moi znajomi z Berlina czy Warszawy, istniał przed moimi oczami.
Mój czas w Izraelu to również czas trudnych, chociaż bardzo wartościowych rozmów. 7 października podważył wiele praw, w jakie wierzyli Żydzi i Żydówki z zarówno prawej, jak i lewej strony.
Wszyscy mieliśmy poczucie nadejścia wielkiej zmiany politycznej i społecznej. Szybko zorientowałem się, że wiele z tych głosów marnuje się, docierając tylko do moich uszu i że chciałbym, żeby usłyszały je osoby na Zachodzie. To wtedy wpadłem na pomysł przeprowadzenia serii wywiadów z lewicowymi Izraelczykami i Izraelkami – rozmawiałem między innymi z byłą posłanką Knesetu, wnuczką dwóch porwanych przez Hamas, fotografem protestów, aktywistkami antyokupacyjnymi czy researcherem politycznym.
Tak powstała kolekcja „Smolanim – Leftists. Voices of the Israeli Left in a post-October 7th world”, która jest moją skromną, lecz szczerą próbą zastymulowania dyskusji nad konfliktem izraelsko-palestyńskim w bardziej twórczą i pozytywną stronę.
Mój czas w Izraelu to również czas trudnych, choć bardzo wartościowych rozmów.
7 października 2024 r. jestem inną osobą niż rok temu. Wróciłem do Berlina i jego społeczności aktywistycznej, ale jestem teraz bardziej nieufny i czujny. Nadal się boję, bo antysemickie graffiti nie zniknęły, a demonstracje pełne ekstremistycznych haseł nadal się odbywają.
Z drugiej strony serce mi się kraje, gdy patrzę, jak berlińska policja brutalizuje każdą próbę protestu przeciwko wojnie, kryminalizuje noszenie kefiji czy atakuje nawet dzieci i młodzież. Nieważne, czy uwierzymy danym kontrolowanego przez Hamas Ministerstwa Zdrowia w Gazie, które dotyczą liczby ofiar, czy nie.
Chciałbym zaoferować czytelnikom i czytelniczkom tego artykułu jakąś optymistyczną i uspokajającą myśl na koniec, ale nie wiem, czy potrafię. Nie powiem wam, że „zawieszenie broni” rozwiąże nasze problemy ani że Izrael nie powinien konfrontować terroryzmu w Libanie, Syrii, Jemenie czy Iranie. Nie powiem też, że aby rozwiazać konflikt, należy jak najszybciej zakończyć okupację Zachodniego Brzegu, co zdaje się być „ulubionym” postulatem protestujących w Europie.
Na pewno jednak mogę powiedzieć, że Izraelczycy i Izraelki oraz Palestyńczycy i Palestynki zasługują na fundamentalnie lepszych przywódców i przywódczynie oraz, że musimy dążyć do deradykalizacji obu społeczeństw.
Alternatywne sposoby na życie, samoidentyfikacja oraz wiara niech zostaną zachowane, ale tak, żeby tożsamość i prawo do życia jednych nie były realizowane kosztem drugich. W pewnym momencie, zdruzgotani i traumatyzowani, dojdziemy do wniosku, że nigdy nie byliśmy słabsi i szczerze wierzę, że z tego miejsca przyjdzie do nas wszystkich siła.
W rok po ataku 7 października życzę sobie, jak i wszystkim mieszkańcom i mieszkankom ziemi między rzeką Jordan a Morzem Śródziemnym, przyszłości bezpiecznej, godnej i opartej na równości.
Kacper Max Lubiewski – autor publikacji, „Smolanim – Leftists. Voices of the Israeli Left in a post-October 7th world”, aktywista klimatyczny i pokojowy, członek społeczności żydowskiej stowarzyszonej w Jewish Community Center w Krakowie, student historii i socjologii na Uniwersytecie Humboldta w Berlinie.